Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

CZY 1 WRZEŚNIA 1939 HISTORIA MOGŁA POTOCZYĆ SIĘ INACZEJ?

 

Dzień 1 września 1939 został i zostanie zapamiętany przez najdalsze pokolenia, jako data wybuchu II wojny światowej, która kilka dni później rozpoczęła się także na Zachodzie i została określona mianem „dziwnej”.

Francja i Niemcy przez kilkadziesiąt godzin deliberowały nad tym co zrobić ze swoimi sojuszniczymi zobowiązaniami względem zaatakowanej przez Hitlera Polski. Ostatecznie postanowiono wypowiedzieć wojnę…na papierze. We wrześniu 1939 roku nawet 60 procent sił Wehrmachtu, w tym zdecydowaną większość wojsk pancernych i lotnictwa rzucono na front polski. Wówczas III Rzesza miała na zachodzie zaledwie jedenaście dywizji, co po wojnie generał Alfred Jodl, najważniejszy wojskowy doradca Hitlera, skwitował: „Stacjonujące [na Zachodzie – MK] wojska były tak słabe, że nie byliśmy stanie obsadzić równocześnie wszystkich bunkrów”[1]. W związku z tym oba kraje sojusznicze mogły zaatakować Niemcy od Zachodu, wówczas Hitler zobowiązany byłby walczyć na dwa fronty, a wojna faktycznie mogłaby stać się Blitzkriegiem, ale nie na korzyść III Rzeszy, lecz Polki, Francji i Wielkiej Brytanii.

Problemem jednak było tutaj coś innego. Mianowicie Francja i Wielka Brytania były do wojny nieprzygotowane. Armie aliantów były niewystarczająco uzbrojone a i nie najliczniejsze, jeśli chodzi o przeprowadzenie ofensywy. Dziwi jednak fakt, że zajęcie w 1938 Austrii a następnie w początku 1939 Czechosłowacji nie skłoniło przywódców Zachodu do zintensyfikowania prac nad uzbrojeniem i przyśpieszeniem powszechnej mobilizacji. Czy to było naiwne myślenie i czekanie, że Hitler napawa się Austrią i Czechosłowacją, a finalnie może i Polską i to do syta, tak, że Zachodowi odpuści? Czy to pokazuje upośledzony poziom ówczesnej dyplomacji, która była sparaliżowana strachem przed wielką armią Hitlera? Francuskie dowództwo nie wierzyło w sprzęt, tj. czołgi i samoloty, wierzyło z kolei, że „kto atakuje, ten przegrywa”. Alianci byli przekonani, że ostrożność to podstawa i nie można ryzykować nieprzygotowanego, improwizowanego ataku dla odciążenia i tak skazanej na unicestwienie Polski. Tak więc widać tu pewien realizm i pragmatyzm przejawiający się w egoistycznym myśleniu tylko w kategoriach własnego państwa, a nie sojuszy i wynikających z nich zobowiązań. Niestety 1940 rok pokazał, że w dalszym ciągu przynajmniej Francja nie zrobiła nawet kroku, aby umocnić się przed natarciem wojsk hitlerowskich, co w efekcie przełożyło się na to, że padła ich ofiarą.

Jedyne na co było polskich sojuszników stać to na papierową wojnę. RAF rozpoczął akcję „Nickel” polegającą na zmasowanym zrzucie ulotek propagandowych na terytorium III Rzeszy. Do pierwszej tego rodzaju akcji doszło już w nocy z 3 na 4 września 1939 roku. Co zawierały owe ulotki? Charakteryzowały je rozmaite antynazistowskie treści propagandowe, informacje że za wywołanie wojny odpowiada tylko i wyłącznie hitlerowski reżim oraz ostrzeżenia, że Niemcy nie będą w stanie wygrać tej wojny. W ten sposób liczono, że moralne Niemców zostaną złamane. Zrzutów papierowej propagandy dokonywano nad całym terytorium Niemiec i niekiedy nad obszarami okupowanymi. Najbardziej śmiałą akcją było zrzucenie ulotek nad Pragą i Warszawą przez bombowce brytyjskiego 77. dywizjonu w nocy z 15 na 16 marca 1940 roku[2].

Zasadność dokonywania „akcji ulotkowych” w sytuacji, gdy Niemcy bezlitośnie masakrowali Polskę, nie wzdragając się przy tym przed łamaniem wszelkich zasad wojny powietrznej, budziło kpiny i sceptycyzm wśród wielu brytyjskich polityków i przedstawicieli społeczeństwa. Edward Spears poseł Izby Gmin oświadczył wręcz: „To haniebne, wojować konfetti z bezlitosnym wrogiem, który niszczy cały naród. Ośmieszyliśmy się, organizując taki karnawał. Był potrzebny jak rozszalałemu maniakalnemu mordercy pogadanka wychowawcza”[3]. Korespondentka „New Yorkera” nazwała z kolei ironicznie akcje Brytyjczyków „Klubem Ulotki Miesiąca dla III Rzeszy”. Po Wielkiej Brytanii krążył dowcip o pilocie RAF, który wyrzucił z samolotu nierozwiązaną paczkę z ulotkami. „Co ty robisz? Chcesz kogoś zabić?”, zbeształ go dowódca[4].

Tak więc na Zachodzie trwała „dziwna wojna”, aż do momentu gdy pierwsze bombardowanie obiektów na terytorium Niemiec przeprowadzono dopiero 15 maja 1940 roku.

Czy Polska jeszcze w sierpniu 1939 naprawdę wierzyła, że w razie wojny pośpieszą jej na pomoc alianci? Czy Polska dyplomacja nie była pełna obaw po tym jak Zachód milczał i przyzwalał Hitlerowi na anschluss Austrii i Sudetów (Czechosłowacja)? Zanim przyjdzie odpowiedź na te pytania, warto już w tym miejscu zaznaczyć, że tak naprawdę Francja i Wielka Brytania (nie wspominając już o USA, które prowadziły politykę izolacjonizmu) zdradziły już wcześniej, ale coś co dało największe paliwo Hitlerowi, tj. ład wersalski. Od początku, czyli od 1933 roku gdy dyktator doszedł do władzy, przyzwalano mu na kolejne, raz po raz łamanie obostrzeń, które na Niemcy nakładał Traktat z Wersalu. Najpierw przyłączono do Rzeszy Zagłębie Ruhry (to jeszcze przed rządzami Hitlera w 1922) a potem na mocy plebiscytu Zagłębie Saary w 1935. Potem doszła remilitaryzacja Nadrenii w 1936, którą poprzedził przywrócony w Rzeszy pobór do wojska (1934) zakazany Traktatem wersalskim[5]. Polityka appeasementu[6] wobec Hitlera  polegała na serii ustępstw politycznych, wojskowych i terytorialnych, z których każde miało usatysfakcjonować i nasycić dyktatora, a także zapobiec dalszym jego żądaniom, a przede wszystkim nie dopuścić do wybuchu kolejnej wojny. Oczywiście apetyt Hitlera rósł z każdym jego sukcesem a porażką aliantów, czego najlepszym przykładem było dalsze łamanie ładu wersalskiego przez Adolfa, czyli wcześniej wspomniany anschluss Austrii w marcu 1938 i na mocy układu monachijskiego – Kraju Sudetów w marcu 1939 (na to była jawna zgoda państw zachodnich, co samo w sobie było już zdradą porządku wersalskiego). Czy to już koniec? Nie. Hitler finalnie zajął całą Czechosłowację oraz podporządkował sobie Słowację i przyłączył w marcu 1939 litewską Kłajpedę. Tak więc widać, że Hitler w swoich zapędach był niczym i przez nikogo niepohamowanym dzikim najeźdźcą. Ostatnim echem appeasementu można nazwać powyżej opisaną „dziwną wojnę” (zwaną też „śmieszną” albo „siedzącą”), jaką alianci prowadzili na froncie zachodnim jesienią 1939 r, właściwie do początku ofensywy Hitlera na ów froncie.  

Wobec polityki państw Zachodu odnośnie III Rzeszy Hitlera, Polska powinna była zachować wyjątkowo wysoki sceptycyzm co do pomocy Francji i Wielkiej Brytanii w przypadku wybuchu wojny, a także realizm i pragmatyzm, a odrzucić idealizm, przynajmniej do czasu umocnienia własnej armii. Niestety w opinii autora tego nie wykazano, co więcej zmarnowano szanse na szybszą modernizację polskiego wojska. Jaką więc postawę wobec dalszych roszczeń Hitlera miała obrać II RP? Wiadomym jest, że dyktator pragnął przejąć Wolne Miasto Gdańsk będące pod zarządem Ligii Narodów, a także zamierzał wybudować eksterytorialną (będącą pod prawodawstwem niemieckim, a właściwie częścią terytorialną Niemiec) autostradę i linię kolejową łączącą Prusy Wschodnie z Macierzą.

Tak naprawdę polska dyplomacja nie miała łatwo. Był to czas ciężki dla jej reprezentantów. Pewnym jest, że w zaciszu gabinetów Pałacu Bruehla (ówczesna siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych) deliberowano nad tym jaki obrać kurs wobec najpierw propozycji a następnie już żądań Hitlera). Znając polskiego ducha dumy, heroizmu i waleczności, sanacja i jej minister ds. zagranicznych Józef Beck obrali kurs na zwarcie. Otwarcie postawiono się Hitlerowi, czemu Beck dał wyraz w przemówieniu skierowanym do posłów w Sejmie 5 maja 1939: z chwilą, kiedy po tylokrotnych wypowiedzeniach się niemieckich mężów stanu, którzy respektowali nasze stanowisko i wyrażali opinie, że +to prowincjonalne miasto nie będzie przedmiotem sporu między Polską a Niemcami+, słyszę żądanie aneksji Gdańska do Rzeszy, z chwilą, kiedy na naszą propozycję, złożoną dnia 26 marca, wspólnego gwarantowania istnienia i praw Wolnego Miasta nie otrzymuję odpowiedzi, a natomiast dowiaduję się następnie, że została ona uznana za odrzucenie rokowań - to muszę sobie postawić pytanie, o co właściwie chodzi? Czy o swobodę ludności niemieckiej w Gdańsku, która nie jest zagrożona, czy o sprawy prestiżowe - czy też o odepchnięcie Polski od Bałtyku, od którego Polska odepchnąć się nie da! (…) Pokój jest rzeczą cenną i pożądaną. Nasza generacja, skrwawiona w wojnach, na pewno na okres pokoju zasługuje. Ale pokój, jak prawie wszystkie sprawy tego świata, ma swoją cenę wysoką, ale wymierną. My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna: tą rzeczą jest honor[7]. Postawa ministra spotkała się z wielkim aplauzem w polskim parlamencie, jak i społeczeństwie. Z pewnością wzbudziło co najmniej zmieszanie pośród elit otaczających Hitlera, ale czy oby na pewno? Być może Hitlerowi chodziło właśnie o taką odpowiedź, po to, aby pokazać Niemcom i światu, że Polska się buntuje i nie chce dogadać się z nim, tym samym odrzucając pokój. Nie ma dziś najmniejszych wątpliwości i być nie może, że dyktator prowadził grę na osłabienie Polski, w opinii autora także na arenie międzynarodowej.

Warto dodać opinię prof. Andrzej Garlickiego z książki "Historia 1815-1939. Polska i świat" podkreślał on, iż minister Beck przyjmował po swoim przemówieniu podniecenie nastrojów społecznych jednak z dystansem: Walił się bowiem oto jeden z filarów jego polityki zagranicznej - poprawne stosunki z Niemcami. Otrzymywał wprawdzie poparcie brytyjskie dla stanowczej wobec III Rzeszy polityki, ale Wielka Brytania była daleko, a Niemcy blisko. Beck wciąż jeszcze miał nadzieję, że Hitler nie zdecyduje się na rozpętanie wojny.(...) Nie wiedział, że decyzje już zapadły. 3 kwietnia Hitler wydał rozkaz, że przygotowania do ataku na Polskę, czyli plan noszący kryptonim „Fall Weiss”, mają być zakończone do 1 września[8]. Należy stwierdzić, że Beck nie był głupcem pchającym Polskę w szpony Hitlera, w widoczną na horyzoncie wojnę. Zdawał sobie bowiem sprawę z nieprzygotowania Ojczyzny do wojny z potężnym Wehrmachtem. W przeciwnym bądź razie musiałby okazać się zwykłym laikiem i nieodpowiedzialnym człowiekiem a w dodatku niekompetentnym dyplomatą. Tak jednak nie było. Zdaniem autora piszącego tę pracę, największym błędem i porażką tak osobista Becka, jak i jego polityki zagranicznej była przesadna wiara w sojusz z Francją i Wielką Brytanią, wiedząc jak te zachowały się wobec agresywnej polityki zajmowania kolejnych obszarów Europy przez dyktatora Rzeszy. W opinii autora z jednej strony Beck był realistą z drugiej idealistą, co w ówczesnej ciężkiej dla II RP sytuacji było sytuacją nad wyraz tragiczną.

Polska polityka zagraniczna sanacji wobec Niemiec była jednak ukierunkowana na pokój. Jednym z tego przejawów było podpisanie deklaracji z Niemcami o niestosowaniu przemocy (zwanej też niesłusznie deklaracją o nieagresji). Miało to miejsce 26 stycznia 1934 w Berlinie a sygnatariuszami tego dokumentu byli Józef Lipski i Konstantin von Neurath. Fakt ten doprowadził do czasowej normalizacji i poprawy stosunków polsko-niemieckich w latach 1934–1939.

Deklaracja została podpisana w czasie, kiedy to Józef Piłsudski nabrał przekonania, że Francja jest coraz słabszym sojusznikiem Polski i ta zobowiązana jest sama unormować swoje relacje z Niemcami. Warto podkreślić, że z uwagi na stanowisko III Rzeszy dokument nie miał formy traktatu, aczkolwiek nienazwanej umowy międzynarodowej, ratyfikowanej przez prezydenta RP i promulgowanej w Dzienniku Ustaw RP[9]. Piłsudski nie docenił Hitlera, którego uważał za racjonalnego, normalnego polityka. Przy zawarciu układu III Rzesza motywowała się chęcią niedopuszczenia do akcji zbrojnej przeciw Niemcom w czasie, gdy były one jeszcze niedozbrojone. Hitler w tym okresie próbował ponadto namówić Polskę do sojuszu z Niemcami wymierzonego w ZSRR. Zdaniem autora to właśnie mogłoby być jednym ze scenariuszy uniknięcia okupacji II RP i rozbioru przez Rzeszę i ZSRR w 1939. Można oczywiście gdybać, że dzięki takiemu traktatowi Polska zyskałaby niezbędny czas na dozbrojenie, modernizację swoich sił zbrojnych, a także odpowiednią mobilizację. Dzięki Hitlerowi (wykorzystując go) II Rzeczpospolita u boku III Rzeszy mogła ruszyć na ZSRR i spróbować pokonać Stalina, a tym samym komunizm. Ze strategicznego punktu widzenia, z punktu widzenia polskiej racji stanu, wg autora, byłby to najlepszy z możliwych wówczas ruchów, gdzie Polska pozbyłaby się potężnego wroga za wschodnią granicą. Wtedy dopiero można by przymierzyć się do ostatecznego starcia z jednym tylko wrogiem na Zachodzie, w tym scenariuszu dotychczasowym sojusznikiem – Niemcami. Wielce prawdopodobne po pokonaniu ZSRR byłoby przetasowanie na stole gry sojuszów. Polska po wspólnym zwycięstwie z Niemcami nad Rosjanami winna sprzymierzyć się z Francją i Wielką Brytanią, które ośmielone zwycięstwem nad komunizmem, być może zgodziłyby się na atak uprzedzający na Hitlera i mające trwać 1000 lat jego imperium. Owszem w tym wszystkim brakuje Stanów Zjednoczonych Ameryki, które niestety (dla Europy) obrały od pewnego czasu kurs izolacjonizmu. Według autora, niemal pewnym jest, że nawet pomimo niezbyt przygotowanych i słabszych od niemieckich dywizji, francuskich i brytyjskich, przy pomocy amerykańskich, gdyby alianci przypuścili atak na Niemcy zaraz po agresji Hitlera na Polskę, wówczas bieg wojny w szybkim czasie odwróciłby się na korzyść sprzymierzeńców. Raczej wątpliwym jest, aby Włochy Mussoliniego chciały ruszać ze swoimi wojskami na Europę na pomoc Hitlerowi, podobnie armia gen. Franco. Największą niewiadomą byłaby postawa ZSRR. Owszem podpisany 23 sierpnia 1939 roku pakt Ribbentrop-Mołotow był tym co połączyło obu dyktatorów do 1943 roku, aczkolwiek w nowej sytuacji jakiej by znalazł się Stalin, nic nie jest pewnego. I tutaj można śmiało rzec – wróżyła babka na dwoje – albo by ruszył na pomoc Hitlerowi albo by z tego zrezygnował i przyłączył się do aliantów albo trzecie rozwiązanie – zachowałby pewną neutralność. Oczywiście jeden z tych trzech scenariuszy mógłby mieć miejsce tylko w przypadku innym, niż wcześniej już przytoczony, czyli nie uprzedniej wojny sprzymierzonych Niemiec i Polski przeciwko ZSRR.

Wracając jednak do realizowanej polityki zagranicznej przez sanację, jej pomysłów warto przytoczyć jedną z idei marszałka. Ciekawym jest bowiem to, że Polska a stricte Piłsudski  w 1933 wyszedł z inicjatywą wojny prewencyjnej przeciw Niemcom w obronie postanowień traktatu wersalskiego, a którą to miał zaproponować Francji. Co prawda środowiska naukowe są w tej sprawie podzielone. Generalnie ujmując tę kwestię, można wyróżnić następujące stanowiska historyków w tej sprawie: 

1.      Nie było żadnych planów wojny prewencyjnej, a działania Piłsudskiego i dyplomacji polskiej na przełomie 1932/1933 roku zmierzały tylko do "zmiękczenia" Niemców;

2.      Początkowo zamierzano wywołać wojnę prewencyjną, ale później widząc stanowisko Francji w tej sprawie zrezygnowano z niej i poprzestano na doprowadzeniu do zawarcia deklaracji o nieagresji pomiędzy Polską a Niemcami[10].

Trudno powiedzieć, które stanowisko jest bardziej realne, aczkolwiek większość historyków przychyla się do teorii numer dwa. Czy jednak taka wojna miałaby sens? Zdaniem autora tak, ale pod warunkiem, że faktycznie miałoby to miejsce w 1933, czyli kiedy jeszcze Niemcy były słabe, niezdominowane przez myśl nazistowską i charyzmę Hitlera. Po drugie musiałoby to nastąpić przy realnym wsparciu, lecz nie tylko Francji, ale i Wielkiej Brytanii a najlepiej i USA, co byłoby majstersztykiem dyplomatycznym, taki sojusz w ówczesnych czasach.

Wcześniej autor wspomniał, że polska polityka zagraniczna w stosunku Niemiec była nakierowana na pokój. Pomimo powyższego, propozycji wojny prewencyjnej przeciwko III Rzeszy (która jednak nie była oficjalnym stanowiskiem polskim), należy podkreślić, że wraz z dojściem nazistów do władzy, nastał czas… względnej stabilizacji w stosunkach polsko-niemieckich, co mało kto zauważa. Jak napisał Krzysztof Ruchniewicz: Wydawało się, że kształtuje się prawdziwy przełom. Czego nie zdołano uzyskać od demokratycznych Niemiec, teraz w jakimś stopniu realizowała nazistowska dyktatura. Oznaki zmiany widoczne były na polu mediów i kultury. Zrezygnowano z negatywnej propagandy w obu krajach, zaczęto wydawać dzieła literatury polskiej i niemieckiej. Organizowano towarzystwa polsko-niemieckie i rozwijano wymianę naukową. Zajęto się też rewizją podręczników polsko-niemieckich. O zmianach w polityce tego okresu pisał we wspomnieniach Enno Meyer, jeden z twórców powojennej komisji podręcznikowej polsko-niemieckiej: „Efekt zawartego zaraz po pakcie o nieagresji porozumienia prasowego ujawnił się w atlasach. Dotychczas pokazywały one za pomocą linii kropkowanej niemieckie granice sprzed I wojny światowej. Teraz zaprzestano tego. Przykładowo: korytarz na mapach krajowych nie był odtąd oddzielany osobną linią od pozostałej części Polski. Przypominam sobie, jak jedna z krewnych z Prus Wschodnich, aktywnie działająca w Związku Niemieckim na Wschodzie (Bund Deutscher Osten), wyrażała się z oburzeniem z powodu rzekomej polityki ustępstw wobec Polski”[11]. Z kolei Arkadiusz Stempin pisze: Sam Goebbels przejął patronat nad propolską propagandą. Dotychczasowego wroga zamieniał w sojusznika. Gestapo sumiennie pracowało nad zmianą wizerunku sąsiada, konfiskując nieprzyjazne Polsce publikacje. W Berlinie z wielką pompą otwarto Instytut Polski. Usiłowano wyrugować z niemieckich głów stereotyp niechlujnego Polaka, zastępując go ideałem romantycznego bohatera. Na jego symbol wybrano Fryderyka Chopina. Powstało o nim pięć powieści i film „Walc pożegnalny". Motywem przewodnim propagandy stała się walka zbrojna Polaków z rosyjską potęgą. Nietrudno dopatrzyć się agitacji na rzecz niemiecko-polskiego antysowieckiego sojuszu. W 1936 r. niemiecki koncern Ufa wypuścił film „Droga do wolności" o bohaterskich powstańcach listopadowych. W Warszawie rząd zwiększył dotacje na współpracę kulturalną z Niemcami. Powołano Towarzystwo Polsko-Niemieckie. Z wykładami do stolicy w roli miłośnika polskiej literatury i teatru zjawił się minister Hans Frank. Do Berlina z kolei udał się dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie Aleksander Zelwerowicz, by z repertuaru narodowosocjalistycznego wybrać strawne dla Polaków sztuki. Import niemieckiej kultury do Polski napotykał jednak społeczny opór, głównie w środowiskach żydowskich. Przed kinami rozdawano ulotki: „Bojkotujemy wszystko, co niemieckie, bo pochodzi z kraju, gdzie niszczy się naszych braci". Protesty żydowskie paraliżowały większość niemieckich imprez kulturalnych w Polsce[12]. Nie chodzi tutaj o pochwałę polityki Adolfa Hitlera, jednak o stwierdzenie pewnych faktów, czyli prawdy o tym, że podczas gdy Niemcy egzystujące jeszcze jako Republika Weimarska, demokratyczne państwo były stosunkowo wrogo nastawione do swojego wschodniego sąsiada, tak III Rzesza i jej administracja starały się owe relacje obustronne polepszyć. Oczywiście nie dlatego, że Hitler i naziści byli fanami II RP, lecz ze względów czysto pragmatycznych i strategicznych. Chodziło o to, aby stworzyć zasłonę dymną, dać sobie czas poprzez uspokojenie Polski, na przygotowania do jej podboju. Być może, co zresztą jest całkiem prawdopodobne, Hitler dobrze wiedział o planach Piłsudskiego wojny prewencyjnej przeciwko III Rzeszy. Dlatego jego ruch był dobrze przemyślany i wyprzedzający, doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli Niemcy względem Polski będą nastawione pokojowo, wyciągną rękę, to wtedy jeśliby polskie władze ją odtrąciły, to cała odpowiedzialność za potencjalną wojnę spadnie na Polskę i to ona zostanie w świadomości niemieckiej opinii publicznej, jak i za sprawą machiny propagandy nazistowskiej na arenie międzynarodowej, przedstawiona jako agresor, a Niemcy ofiara.

Powyższy stan względnego spokoju w relacjach bilateralnych trwał do 1938 roku, kiedy to osiągnął swój punkt szczytowy. Polskie kierownictwo MSZ zdawało sobie doskonale sprawę z tego, że interesem II RP, jej egzystencji, a więc jej racją stanu jest nic innego jak utrzymywanie status quo i balansowanie pomiędzy ZSRR, III Rzeszą a Francją i Wielką Brytanią. Polska znalazła się pomiędzy przysłowiowym młotem a kowadłem, bowiem z jednej strony chciała zachować wypracowane przez minione lata dobre stosunki z Hitlerem a z drugiej strony po zajęciu Czechosłowacji przez nazistów, alianci naciskali na Polskę, aby ta usztywniła swoją postawę względem Rzeszy. Ze względy na położenie geopolityczne państwa polskiego, jej żywotnym interesem, zdaniem autora, było to, aby zachować politykę równowagi. Rok 1938 jednak okazał się dla Polski bardzo nieżyczliwy. Nastąpiło bowiem to, czego najbardziej obawiano się. Po kryzysie sudeckim zaczęto w Europie postrzegać Rzeczpospolitą jako de facto sprzymierzeńca Rzeszy, gdyż ta, co zwłaszcza wówczas było ogromnym błędem tak dyplomatycznym, wizerunkowym, jak i strategicznym, praktycznie ramię w ramię z Hitlerem zagarnęła część Czechosłowacji (do Rzeszy przyłączono Sudety, a do II RP Zaolzie). Stosunki z Francją także uległy zdecydowanemu pogorszeniu, a na granicy wschodniej niemal doszło do konfrontacji wojskowej z ZSRR[13].

Ostatnie miesiące przed wybuchem II wojny światowej upłynęły na usilnej aktywności władz Rzeszy na przekonaniu Polaków do przystąpienia do sojuszu antykomunistycznego. Z końcem 1938 i początkiem 1939 r. niemiecki wódz oddelegował do Warszawy szefa MSZ Joachima Ribbentropa, a także Göringa i Franka, którzy mieli mamić polską administrację wizją, „że Morze Czarne też jest morzem", a utworzenie granicy polsko-węgierskiej kosztem Czechosłowacji realne, podobnie jak przyłączenie części Ukrainy do II RP. Z kolei Beck zapewniał hitlerowskim dygnitarzom niezapomniane polowania w Puszczy Białowieskiej oraz rauty u prezydenta Mościckiego. Niemieccy goście składali wieńce pod grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Aczkolwiek ani w sprawie korytarza, ani tym bardziej w kwestii przystąpienia do krucjaty antyradzieckiej posłańcy dyktatora nie osiągnęli nic u Polaków. Ostatnią próbą fuehrera ratowania wzajemnych relacji i pokoju była misja szefa SS Heinricha Himmlera w lutym 1939 r. w Warszawie. Jego negocjacje również zakończyły się fiaskiem. Co więcej, wizyty dygnitarzy nazistowskich odbywały się w czasie narastającej w Polsce fali nastrojów antyniemieckich. Jako przykład takich zachowań można chociażby przytoczyć fakt, że podczas demonstracji regularnie wybijano okna w ambasadzie Rzeszy wznosząc okrzyki: „Precz z niemieckimi psami!", „Beck do Berezy!"[14].

Definitywne odrzucenie niemieckich żądań (zgody na wcielenie do Niemiec Wolnego Miasta Gdańska, zgody na przeprowadzenie eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej z Niemiec do Prus Wschodnich, przystąpienia Polski do paktu antykominternowskiego), kwietniowe sojusze i wzajemne gwarancje bezpieczeństwa między Polską, Wielką  Brytanią i Francją, stanowcza mowa Becka w polskim parlamencie w maju 1939, ostatecznie skłoniły Hitlera do podjęcia przygotowań do działań militarnych przeciwko niedoszłemu sojusznikowi. To właśnie zacieśnienie współpracy polsko-francuskiej zostało odebrane w Berlinie jako poważny afront ze strony II RP, co też było pretekstem dla Hitlera do wypowiedzenia polsko-niemieckiego paktu o nieagresji w dniu 28 kwietnia 1939 roku. Wszystko zostało przypieczętowane niemiecko-radzieckim paktem o nieagresji (potocznie zwanym i znanym w historii jako pakt Ribbentrop-Mołotow). Niestety do dokumentu załączony był tajny protokół, w którym III Rzesza i ZSRS uzgodniły strefy wpływów w Europie Środkowej, a także zaplanowano de facto IV rozbiór ziem polskich. W Polsce trwała mobilizacja, chociaż do końca wierzono w pokój, że jest jeszcze szansa na zapobieżenie machinie wojennej

Wojna miała rozpocząć się już 26 sierpnia, jednakże Hitler cofnął wydany rozkaz ataku. Stało się tak, bowiem czekał na powrót swojego ministra z Moskwy, a także ze względu na wahania Mussoliniego odnośnie przystąpienia do nadchodzącej pożogi oraz zawarcie traktatu polsko-brytyjskiego o wzajemnej pomocy. Warto jednak podkreślić, że cofnięcie rozkazu działań militarnych nie doszło do wszystkich jednostek na czas. Dlatego już 26 sierpnia doszło do walk na Przełęczy Jabłonkowskiej (terytorium dzisiejszych Czech), gdzie szlak miała wytyczona ważna linia kolejowa i droga. Niemcom przyszło tłumaczyć się z incydentu i przepraszać za agresywne zachowanie „niepoczytanego” dowódcy, co było jednak wyłącznie grą pozorów. Dochodziło jednak do dywersji niemieckiej na ziemiach polskich w dniach bezpośrednio poprzedzających wojnę. Najlepszym, choć mało znanym faktem był zamach bombowy na dworcu kolejowym w Tarnowie, który miał miejsce 28 sierpnia 1939 roku, w wyniku którego zginęło kilkanaście a rannych zostało kilkadziesiąt osób[15]. Najbardziej znaną prowokacją graniczną była ta w Gliwicach. W przeddzień wybuchu II wojny światowej, tj. 31 sierpnia niemieckie siły specjalne przebrane w polskie  mundury dokonały napadu na niemiecką radiostację w Gliwicach, co w odbiorze propagandowym miało być akcją przeprowadzoną przez Polaków. Wydarzenie to odbiło się wówczas szerokim echem. Hitler dążył do dalszej eskalacji napięcia, izolacji II RP na arenie międzynarodowej, a także ukazania Polaków jako agresorów, przed którymi należy bronić Niemców i ich interesów. I faktycznie taka też była hitlerowska retoryka, czemu dał dyktatur wyraz w swoim radiowym przemówieniu po zaatakowaniu Polski. Niemcy zostały przedstawione jako ofiara, która musi się bronić przed drapieżnym polskim wrogiem. Mistrz nazistowskiej propagandy, Joseph Goebels toczył niemieckie społeczeństwo trucizną kłamstwa o Polakach terroryzujących Niemców, zuchwałych, dążących do wojny, etc. Ów retoryka miała nasilić antypolskie nastroje w Rzeszy i postawić Polaków w bardzo negatywnym świetle.

1 września 1939 – piątek – nie zabrzmiał w polskich szkołach pierwszy dzwonek. Dzieci nie poszły do szkół. Rozpoczęła się draka. Pierwsze bomby spadły o 4:34 na przyczółki mostu kolejowego w Tczewie. Aczkolwiek pierwszą dosłowną ofiarą padł Wieluń i jego cywilni mieszkańcy o godzinie 4:35/4:42. Kolejno niemiecki pancernik SMS Schleswig-Holstein ostrzelał polską placówkę broni na gdańskim Westerplatte (godzina 4:45). Z kolei o 6:30 dyżurny spiker Polskiego Radia Warszawy I, Zbigniew Świętochowski, zerwał plombę w szafie, w której znajdowała się przygotowana specjalnie na tę okoliczność płyta. Rozbrzmiało wycie syren, a następnie słuchacze usłyszeli komunikat o wkroczeniu wojsk niemieckich do Polski: Halo, halo! Tu Warszawa i wszystkie rozgłośnie Polskiego Radia. Dziś rano o godzinie piątej minut czterdzieści oddziały niemieckie przekroczyły granicę polską łamiąc pakt o nieagresji. Bombardowano szereg miast. Za chwilę usłyszą Państwo komunikat specjalny[16]. Tuż po nim został wyemitowany tekst komunikatu specjalnego, nagrany dwa dni wcześniej na polecenie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i wygłoszony przez spikera Józefa Małgorzewskiego: A więc wojna! Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory – weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym – walka aż do zwycięstwa[17]. Wojna stała się faktem. Bombardowania Wielunia ukazały ogrom nadciągającego barbarzyństwa i potwierdziły, że nowa wojna będzie zupełnie inna od poprzedniej (I wojny światowej), gdzie łamane będą wszelkie konwencje i akty prawa międzynarodowego odnośnie działań militarnych i postępowania względem cywilów.

Reasumując należy stwierdzić, że niezależnie jaki scenariusz sojuszu obrałaby Polska, to wówczas była skazana na klęskę. Dodatkowo ewentualne przymierze z Hitlerem zhańbiłoby polski honor na długi czas (należy pamiętać o tym jak II RP zarzuca się zajmowanie niemal ramię w ramię z Hitlerem terytorium czeskiego, co wyraźnie wówczas ochłodziło relacje Polski z aliantami). Owszem są historycy, którzy uważają, że sojusz z Hitlerem byłby lepszą opcją, niźli wtenczas podjęte z Francją i Wielką Brytanią. Do przedstawicieli tego rozwiązania obecnie należy Piotr Zychowicz a przed wojną Władysław Studnicki. Natomiast patrząc na politykę Francji i Wielkiej Brytanii po ataku III Rzeszy na Polskę, należy z dzisiejszego punktu widzenia stwierdzić, że sprzymierzenie się Polski z nimi, także było porażką. A sojusz z Rosją? Zdaniem autora skończyłby się szybko dramatem Polski. Innych możliwości sprzymierzeń wówczas nie było. Tak więc Polska była skazana na IV rozbiór i zagładę przez tyrana zza zachodniej, jak i wschodniej miedzy przy bierności aliantów. Co więcej, podobnie jak wcześniej Czechosłowacja, pozostawiona na pastwę losu, bez pomocy znikąd.



[1] M.Konarski, Dziwna Wojna [w:] „Konflikty.pl”; https://www.konflikty.pl/historia/druga-wojna-swiatowa/dziwna-wojna/ 11.07.2009.

[2] Tamże.

[3] L.Olson, S.Cloud, Sprawa honoru Dywizjon 303 Kościuszkowski, wyd. AMF Plus Group Sp. Zoo, Warszawa 2004, s. 68.

[4] Tamże.

[5]  M.Bankowicz (red.), Słownik polityki, wyd. Wiedza Powszechna, Warszawa 1996, s. 17.

[6] Appeasement (ang.), zaspokajanie, uspokajanie, łagodzenie – polityka ustępstw prowadzona przez rząd Wielkiej Brytanii premiera Neville’a Chamberlaina, a później także rząd francuski premiera Édouarda Daladiera w latach 1935–1939 wobec państw Osi: III Rzeszy i faszystowskich Włoch. W znaczeniu szerszym – pejoratywny termin oznaczający ugodowe postawy polityczne wobec państw agresywnych, za: M.Bankowicz (red.), Słownik polityki, wyd. Wiedza Powszechna, Warszawa 1996, s. 17.

[7] Przemówienie ministra spraw zagranicznych Józefa Becka wygłoszone na plenarnym posiedzeniu Sejmu RP w dniu 5 maja 1939, w odpowiedzi na mowę kanclerza Rzeszy A. Hitlera z dnia 28 kwietnia 1939 [w:] Historia.org.pl, https://historia.org.pl/2009/10/27/przemowienie-jozefa-becka-w-sejmie-rp-5-maja-1939-r/ 27.08.2020.

[8] M.Jarosiński, W obronie polskiego honoru [w:] Dzieje.pl, https://dzieje.pl/aktualnosci/w-obronie-polskiego-honoru 27.08.2020.

[10] T.Stachurski, Koncepcja wojny prewencyjnej w polityce zagranicznej Józefa Piłsudskiego w 1933 roku [w:] www.1939.pl , http://www.1939.pl/przed-wybuchem-wojny/koncepcja-wojny-prewencyjnej-w-polityce-zagranicznej/index.html 27.08.2020.

[11] K.Ruchniewicz, Stosunki polsko-niemieckie 1918-1939 [w:] Forum Dialogu, https://forumdialogu.eu/2018/07/09/stosunki-polsko-niemieckie-1918-1939/ 30.08.2020.

[12] A.Stempin, Czy Józef Piłsudski popełnił błąd? [w:] „Rzeczpospolita”, 05.09.2019; https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/309059933-Czy-Jozef-Pilsudski-popelnilblad.html 30.08.2020.

[14] A.Stempin, Czy Józef Piłsudski popełnił błąd? [w:] „Rzeczpospolita”, 05.09.2019; https://www.rp.pl/Rzecz-o-historii/309059933-Czy-Jozef-Pilsudski-popelnilblad.html 30.08.2020.

[15] Zamach na dworcu kolejowym w Tarnowie [w:] „Muzeum AK w Krakowie”; https://muzeum-ak.pl/kalendarium/zamach-na-dworcu-kolejowym-w-tarnowie/ 31.08.2020.

[17] Polskie Radio w 1939 roku - pożegnanie ze słuchaczami [w:] „Polskie Radio”; https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/1245188,Polskie-Radio-w-1939-roku-pozegnanie-ze-sluchaczami 31.08.2020.



Piotr Żak – rocznik 1990, magister stosunków międzynarodowych (Uniwersytet Jagielloński) oraz magister amerykanistyki (Uniwersytet Jagielloński), oba tytuły uzyskane w 2014 roku. Zainteresowania naukowe: historia, dyplomacja, prawo międzynarodowe publiczne oraz teologia. Planowany doktorat w zakresie nauk społecznych, stricte stosunków międzynarodowych. W wolnych chwilach: podróże, fotografia przyrody oraz bieganie i jazda na rowerze. Członek Związku Strzeleckiego „Strzelec” Równość Wolność Niepodległość. Numer ORCID: https://orcid.org/0000-0002-9145-2816.

wtorek, 25 sierpnia 2020

KOLONIALIZM BRYTYJSKI W AMERYCE PÓŁNOCNEJ DOBY XV, XVI I XVII WIEKU NA WYBRANYCH PRZYKŁADACH


          Anglia w porównaniu do Hiszpanii i Portugalii dość późno stała się  państwem – kolonizatorem. Wcześniejsze wydarzenia na wyspach brytyjskich, tj. wojna stuletnia (1337 – 1453)  oraz Wojna Dwóch Róż doprowadziły do tego, iż Anglia samoistnie pozostawała izolowana od reszty kontynentu europejskiego. Państwo to do tej pory nie miało tradycji żeglugi dalekomorskiej, ani też nigdy nie poszło tropem Normanów, którzy to niegdyś wytyczyli szlak prowadzący do „Nowego Świata”.

          Patrząc na te poczynania, raczej, antykolonialne (można dojść do takiego wniosku bez większego trudu), należy postawić kluczowe pytanie – skąd się wziął angielski tytuł do roszczeń wobec ziem w Ameryce Północnej? No cóż, odpowiedzi nie trzeba daleko szukać, bowiem powodem tym był nie kto inny, jak John Cabot (Giovanni Caboto – genueński żeglarz, podróżnik), który pod koniec XV wieku zamieszkał w Bristolu, ówczesnym głównym leżącym na zachodnim brzegu porcie Anglii), a raczej jego propozycja złożona królowi Henrykowi VII, by poszukiwać „angielskiej” drogi do Azji Północnej podążając ku zachodowi. I tak też się stało, albowiem już w 1497 roku z poparciem kupców bristolskich wyruszył na statku „Matthew” w podróż przez Atlantyk, tym samym docierając do wybrzeży Ameryki w pobliżu Nowej Funlandii (tam, gdzie przed wiekami dopłynęli wcześniej wspomniani Wikingowie). Odkryte na nowo ziemie wziął w posiadanie w imieniu Korony Brytyjskiej. Po powrocie do Anglii hucznie go przywitano, bowiem powszechnie myślano, iż odkrył drogę morską do Azji Pn. Po kilku miesiącach Cabot ponownie wyruszył tym samym szlakiem. I od tej pory ślad po nim zaginął. Nigdy później już o nim nie słyszano. Na jakiś czas ucichły głosy zainteresowania zamorskimi podróżni. Do czasu.

          Już w połowie XVI wieku pojawiły się czynniki, które to doprowadziły do ponownego zainteresowania zamorskimi obszarami. Należały do nich: 1) wzrost produkcji wełny, a co za tym idzie poszukiwanie przez angielskich kupców nowych rynków zbytu; 2) pauperyzacja, tj. zubożenie społeczeństwa (zwłaszcza niższych warstw ludności); 3) wzrost cen. Dodatkowym impulsem do zamorskich podróży było prześladowanie protestantów a rządów Marii Tudor, która była katoliczką oraz jej sympatia pro-hiszpańska, co nie podobało się Anglikom i to, wraz z sentymentami antyhiszpańskimi i antykatolickimi, wzmocniło poczucie silnej więzi narodowej Anglików.

          Warto też przy okazji początków kolonializmu brytyjskiego wspomnieć o piractwie. Znamiona takie nosi wiele wypraw oficera – Francisca Drake’a, który w latach 70-XVI wieku zdobył wiele ton hiszpańskiego srebra, przewożonego przez Panamę, a w 1577 roku odbył słynną podróż dookoła świata, docierając nawet do rejonu, gdzie dziś znajduje się jedno z wielkich miast dzisiejszych USA – San Francisco (nasuwa mi się ciekawa myśl, mianowicie skąd nazwa „Francisco”? Czyż przypadkiem nie od imienia owego podróżnika, o którym tu mowa?) Drake w późniejszym czasie zdobył San Domingo i spalił St. Augustine na Florydzie. Mimo, iż Anglia nie była w stanie wojny domowej z Hiszpanią, to te „pirackie wybryki” cieszyły się poparciem królewskiego dworu królowej Elżbiety I. W rezultacie Drake’a uszlachcono, a Johnowi Hawkinsowi z Plymouth, który to zabieranych siłą z portugalskich okrętów murzyńskich niewolników, sprzedawał w karaibskich, hiszpańskich koloniach, nadano herb, gdzie widniał Maur w kajdanach.

          W końcu pojawiła się idea szlachcica z Devon – Humphrey’a Gilberta, który to odebrał wykształcenie w Eton i Oxfordzie. Głosił on następującą teorię: „zaludnić pogańskie lub barbarzyńskie kraje, nie będące faktycznie w posiadaniu żadnego księcia ani narodu chrześcijańskiego”.[1] Doprowadził on do założenia pierwszej kolonii w Nowej Funlandii, gdzie Anglia wysłałaby swoich kolonistów, sprzedawała swoje produkty oraz poszukiwała dla siebie pożywienia (1583).

          Tak więc, tym samym, można zaobserwować, iż od końca XVI wieku istnieje jakoby podwójna osobowość angielskiego imperium, z jednej strony rysuje się obraz kolonii handlowych, a z drugiej ziemie, na których krzewiono chrześcijaństwo i osiedlano ludność nie posiadającą. Ta kolonizacja stała się podobna na wzór (oczywiście w pewien sposób) irlandzkiej.

          Warto też nadmienić, że idea północno – zachodniego szlaku jeszcze długo nie upadła. Wody Arktyki jakiś czas były penetrowane i badane przez Anglików. Wspomnę tu o trzech ważnych odkrywcach przełomu XVI i XVII wieku. Pierwszym z nich był John Davis, który opłynął Grenlandię i odkrył Cieśninę nazwaną od jego nazwiska – Cieśniną Davisa. Kolejnym, z początku XVII wieku był Henry Hudson, który odkrył zatokę (dziś Zatoka Hudsona). Trzecim z kolei odkrywcą był William Baffin (Zatoka Baffina).

          Dzieło wspomnianego już wcześniej Gilberta, kontynuował jego przyrodni brat – Walter Raleigh (faworyt Elżbiety I, poeta i podróżnik). Stał się on teoretykiem pewnego rodzaju imperializmu morskiego. Miał powiedzieć: „Kto włada morzem, włada handlem; kto włada handlem, włada bogactwem świata, a co za tym idzie – samym światem”.[2] Zorganizował też szereg wypraw w celu założenia kolonii nazwanej na cześć królowej – Wirginia. Pierwsza odbyła się wiosną 1584 roku poprzez Wyspy Kanaryjskie i Karaiby pod wodzą Ralpha Lane. Kolejna w 1585 roku, której celem była wyspa Roanoke, poznana w minionej ekspedycji, dowódcą był Richard Grenvile. Wśród tejże grupy osadników był wysłany przez Raleigh’a jego wykładowca z Oxfordu – Thomas Herriot, który to sporządził dość dokładny opis „nowej ziemi nazwanej Wirginią”. Oto fragment opisu osad indiańskich:

 

„Ich miasta są na ogół małe

rzadko tylko położone blisko

                                               wybrzeża morskiego, składają się

                                               zwykle z 10 lub 12 domostw,

                                               czasami 20, a największe jakie

                                               widzieliśmy liczyły 30 domów (…)

                                                zbudowane są z niewielkich

                                                palików związanych u szczytu

                                                podobnie jak w altanach

                                                angielskich ogrodów (…)[3]

 

Tak więc z tego oto opisu wyłania się obraz tego, co zobaczył Harriot oraz, co ujrzeli najprawdopodobniej wszyscy ci, którzy dotarli do wybrzeży „Nowego Świata”. Z tym, że jedne plemiona indiańskie były wobec „białych” pozytywnie nastawione, a inne wrogo, a nawet bym powiedział, że wręcz bojowo. 

          Jako ciekawostkę można dodać, iż losy kolonistów z Roanoke pozostają po dziś dzień tajemnicą, czekającą na swych odkrywców. Nie wiadomo bowiem co stało się z europejskimi mieszkańcami wyspy. Istnieją różne teorie. Jedni sądzą, iż umarli z głodu, inni - w walkach, a pozostali uważają, że tak naprawdę przetrwali, lecz zasymilowali się z tamtejszą ludnością tubylczą. Roanoke jest po dziś dzień znana jako „lost colony” (zaginiona kolonia) i na pewno dla nie jednego, ale wielu literatów oraz reżyserów będzie inspiracją w tworzeniu ich dzieł.

         Podsumowując wiek XVI w kwestii omawianej można wyciągnąć następujące wnioski: 1) próby założenia kolonii w Ameryce przez kolonistów „Jego/Jej Królewskiej Mości Korony Brytyjskiej” zakończyły się fiaskiem; 2) zdobyto wiele doświadczenia oraz wiedzy na temat kultury, obyczajowości, przyrody oraz ogólnie kolonializmu w Ameryce; 3) idea angielskiej kolonizacji na „nowym kontynencie” została dosyć szybko i szeroko rozpowszechniona, a co za tym idzie znalazła swych gorących zwolenników. Oczywiście stało się również popularne przekonanie o tym, iż północne wybrzeża Ameryki należą się prawomocnie Anglii.

          Przytoczyć należy krótką genezę pierwszej trwałej kolonii angielskiej, a mianowicie – Jamestown. Osada ta została założona w miejscu nazwanym na cześć króla Jakuba I Stuarta. Była ona ukierunkowana na zysk, tj. czysto handlowy. Jej źródłem, jak zakładano, miały być: 1) wydobycie złota; 2) handel z Indianami; 3) produkcja materiałów dla marynarki brytyjskiej.

          W 1607 roku do Wirginii dotarły pierwsze statki wiozące 144 osoby.[4]  Przy zakładaniu wioski nie brano pod uwagę szerszej kolonizacji. Nie przysłano żadnej kobiety. Dopiero w 1608 roku przybył statek z nowymi 70 kolonistami, a w tym tylko z dwiema paniami![5] Osadnicy traktowani byli jako pracownicy Kompanii (chodzi tu oczywiście o Kompanię Wirginii z Londynu). Praca ich oparta została na zasadzie kolektywizmu, tzn. wszyscy mieli pracować razem na rzecz Kompanii. W ciągu trzech pierwszych lat (1606 – 1609) sponad 900 osadników, przeżyło jedynie 60 osób.[6] Spowodowane to było przede wszystkim chorobami (Jamestown położone było wśród bagien), ale i też w wyniku głodu. Nawet znane są przypadki kanibalizmu.

          Teraz należałoby przytoczyć przykłady pierwszych Polaków, którzy odbyli podróż do „Nowego Świata” w służbie angielskiej. W pracach niektórych historyków można natknąć się na hipotezę głoszącą, że wśród członków wyprawy Waltera Raleigh’a do Wirginii w roku pańskim 1585 miało być kilku polskich smolarzy. Jednak pierwsza udokumentowana obecność Polaków w Ameryce Północnej, to 1608 rok. Wtedy to na pokładzie angielskiego okrętu „Margaret and Mary” przybyli do Jamestown jako wykwalifikowani rzemieślnicy. Longin Pastusiak (współczesny polski politolog, historyk, lecz przede wszystkim amerykanista), mówi tak o polskich kolonistach: „Nie znamy ich nazwisk. Znamy imiona oraz kilka szczegółów z ich pobytu w osadzie Jamestown. Wiemy, że brali udział w walkach z okolicznymi Indianami, że uratowali życie kapitanowi Johnowi Smithowi, który stał na czele osady, że zorganizowali pierwszy strajk i pierwszą demonstrację na rzecz praw obywatelskich w Ameryce. Kiedy w 1619 roku Polakom odmówiono prawa głosu i prawa reprezentacji w zgromadzeniu ustawodawczym – przerwali pracę. Strajk był skuteczny. Uzyskali nie tylko prawo głosu, ale również prawo do posiadania własności”.[7]

          Wyłania się tu obraz, jak widzimy, pierwszych naszych rodaków na ziemi amerykańskiej, postrzeganych jako walecznych i bohaterskich (typowych Sarmatów) oraz bojowników o prawa obywatelskie. No cóż, szkoda tylko, że mało kto dziś o tym pamięta.

          Jeśli chodzi o stosunki „białych” z „czerwonymi”, to obecność Indian była niemałym problemem dla angielskich kolonistów. Wyższość Anglików nad tubylcami cechowała się tym, że ci pierwsi posiadali broń palną, choć byli uzależnieni od tych drugich, jeśli chodzi o dostawy żywności. John Smith chociaż był zainteresowany obyczajami i kulturą Indian, to jednak poszedł śladami Corteza, będąc zwolennikiem polityki tzw. „twardej ręki” w ich traktowaniu. Warto wspomnieć, iż w 1622 roku miała miejsce krwawa masakra, gdzie śmierć poniosło 347 kolonistów z rąk Indian z plemienia Powhatana.[8] Gdy wyszły na jaw ponure statystyki śmiertelności pośród Anglików posłanych do Wirginii oraz beznadziejny stan finansowy Kompanii, wówczas w 1624 roku król rozwiązał Kompanię Wirginii, a kolonia została włączona pod bezpośrednie wpływy Korony Brytyjskiej. W przeciągu 17 lat wysłano do Wirginii około 6000 osób, a w momencie likwidacji Kompanii pozostało zaledwie blisko 1200 ludzi![9] Jest to naprawdę ponura i tragiczna statystyka, ukazująca jak bardzo niesprzyjające dla pierwszych Europejczyków w początkowym okresie emigracji były warunki w Ameryce, zarówno te naturalne, jak i antropologiczne.

          Kolejnym zagadnieniem, które trzeba poruszyć jest kwestia dotycząca Plymouth oraz purytanów. Mianowicie kolonia w Plymouth, u wybrzeży Nowej Anglii powstała w zupełnie innych okolicznościach niż osada Jamestown. Ojcowie Pielgrzymi, którzy dotarli tutaj w 1620 roku na statku „Mayflower” targani byli motywami religijnymi. Postrzegali oni Nowy Świat jako miejsce, gdzie istnieje możliwość wybudowania idealnego społeczeństwa protestanckiego, z daleka od świata, którym rządzą prześladowania, zło, korupcja i chaos. Takim światem – starym światem – według nich do tej pory była współczesna im Anglia. To właśnie purytanizm amerykański, tj. samodzielna emigracja osób prześladowanych w Wielkiej Brytanii odegrała wielką rolę i wpływ na kształtowanie się kultury młodego narodu, będącego mieszanką narodowościową i etniczną. Ojcowie założyciele Plymouth byli jakby można to określić –  „separatystami”, którzy oderwali się od oficjalnego, państwowego Kościoła anglikańskiego. Jak już wcześniej wspomniano, w listopadzie 1620 roku (stąd w tym czasie w USA odbywa się Święto Dziękczynienia) statek „Mayflower” ze 102 pasażerami wpłynął do Zatoki Massachusetts.[10] Owi podróżnicy przeszli do historii jako Pielgrzymi (the Pilgrims). Nakazali potomkom wiarę w to, iż to oni są założycielami późniejszych Stanów Zjednoczonych. Przywódcami byli, m.in.: William Brewster, John Carver oraz William Bradford. Jeszcze przed osiedleniem, na statku Pielgrzymi  uzgodnili kanon praw, zwany “Mayflower Compact”, który stanowił podstawę kalwińskiej demokracji. Oto fragment tej deklaracji:

 

                                                   „W imię Boże Amen, My,

                                                  których nazwiska są niżej podpisane,

                                                  lojalni poddani naszego drogiego

                                                  Suwerena Jakuba, z Bożej łaski

                                                  Króla Brytanii, Francji, Irlandii

                                                  Obrońcę Wiary (…)

                                                   Podjąwszy dla chwały Bożej

                                                   i postępu wiary chrześcijańskiej

                                                   oraz honoru naszego Króla i Ojczyzny

                                                   podróż, by założyć pierwszą kolonię

                                                   w tych północnych częściach Wirginii

                                                   (…) umawiamy się i łączymy

                                                    w obywatelskie ciało polityczne (…)”[11]

       

          Stosunki kolonistów purytańskich z tamtejszymi Indianami z plemienia Pawtuxet układały się dość dobrze. Pomijając jednak te kwestie, należy zwrócić uwagę na to, iż jesienią 1628 roku istniało już kilka osad angielskich w Nowej Anglii, lecz jednak Plymouth pozostawał tą największą. Duża liczba wiosek powstała w Zatoce Bostońskiej. W samym Plymouth było aż 40 rodzin.[12] Zyski (i to w cale nie małe) przynosił handel futrami bobrów z Indianami. Jego postęp doprowadził do budowy faktorii handlowych nad rzeką Kennebec oraz na Półwyspie Cod.

          Tak też właśnie wyglądają pierwsze lata kolonializmu purytańskiego. Nie był on łatwy, lecz miał cel – zbudować idealne społeczeństwo chrześcijańskie. Chociaż pozostawało to w sferze marzeń niejednego Ojca Pielgrzyma, to jednak utopia ta w pewnej mierze stawała się faktem dokonanym (mniej lub bardziej).

          Teraz należałoby się skupić na początkowym okresie gospodarki plantacyjnej kolonistów angielskich. W koloniach brytyjskich powstało kilka stref plantacyjnych: 1) strefa tytoniowa wokół Zatoki Chesapeake; 2) strefa cukru na wyspach Indii Zachodnich; 3) strefa ryżu indygo oraz bawełny w Karolinach oraz Georgii. Trzonem produkcji rolnej na tych ziemiach było zmasowane produkowanie na eksport. Środkami produkcji były głównie: ziemia, siła robocza, kapitał i przedsiębiorczość osadników. O ile z tym pierwszym nie było większego problemu, to trzy pozostałe stanowiły jakiejś wagi kłopot. We wczesnych koloniach rynek wewnętrzny praktycznie nie istniał i nie mógł konkurować z eksportem.

          Od momentu wprowadzenia w latach czterdziestych XVII wieku, w wyniku spadku cen tytoniu, masowej uprawy trzciny cukrowej, kolonie na Karaibach wytworzyły klasyczny model gospodarki plantacyjnej. Warto wspomnieć, iż około 1680 roku plantatorzy z Barbados byli najbogatszymi w brytyjskiej Ameryce, natomiast kolonie „cukrowe” nawet w drugiej połowie XVIII wieku przynosiły Wielkiej Brytanii trzykrotnie większe zyski, niżeli kolonie tytoniowe i ryżowe. Należy też wskazać tutaj na różnicę pomiędzy wyspami, a koloniami kontynentalnymi. Na tych pierwszych utworzono instytucję tzw. „nieobecnego właściciela” (absentee landlord), który to mieszkał w Anglii, a wynajęci przez niego plantatorzy – zarządcy, kierowali plantacjami. Natomiast w południowych koloniach na kontynencie, właściciele zazwyczaj pozostawali na miejscu i osobiście kierowali interesami. Typową dla karaibskich kolonii angielskich jednostką była sporej wielkości plantacja należąca do jednego właściciela, na której to pracowała duża liczba niewolników – do 200 lub nawet 300[13]. Ogólnie rzecz ujmując, jeśli chodzi o angielskie kolonie kontynentalne, to aż do niepodległości USA najważniejszym produktem eksportowym był tytoń.

          Dynamika wzrostu produkcji tej rośliny była ogromna. Przykładowe statystyki porównawcze: liczba ludności w Wirginii w latach 1624 – 1700 wzrosła czterokrotnie z około 2 500 do 100 000, a produkcja tytoniu w tym samym okresie czasu wzrosła ponad 300 razy ze 119 000 funtów do aż 36 000 000 funtów (a w czasie Rewolucji – ponad 100 000 000 funtów!)[14]. Są to jak widać całkiem niezłe sumy. Podobnie jak na Karaibach, koloniści regionu terytorialnego pochłonięci byli przez całe XVII stulecie uprawą jednej rośliny. Tylko tytoń był uprawiany dla zysku. Nim to płacono za import potrzebnych towarów z Anglii. Stał się on uniwersalnym pieniądzem na tych obszarach. Używany był bowiem w transakcjach bardzo rzadko.

          Anglia pozostała wierna zasadom merkantylizmu, dlatego też zabraniała bicia monet w koloniach, a nawet ich wwożenia do Ameryki. Z tego też powodu szeroko rozwinięty był handel wymienny. Rozliczanie transakcji w jednostkach wagowych tytoniu było stosunkowo łatwe i praktyczne. Pełnił dwoistą rolę – produktu i waluty. Jeden z kolonistów nazwał go w 1698 roku: „naszym mięsem, napojem, ubraniem i pieniądzem”.[15] Jednostronność gospodarki i uzależnienie od wahań rynku, tak opisywał w swojej satyrze pierwszy poeta Marylandu – Ebenezer Cooke:

 

                                                        „Zbyt długo, niestety tytoń

                                                         ich pracą rządził, dziś

                                                         płaczą bo rynki tracą;

                                                         Szerokie równiny i ich bujne plony

                                                         Nagradzają biedę wieśniaków

                                                         strudzonych.

                                                         Serca im truchleją, gdy ceny spadają.

                                                         lecz odwagi brak nowych

                                                         próbować zajęć (…)”[16]

 

          W Ameryce – Nowym Świecie, Anglicy zajmowali najpierw wybrzeże, od rzeki Hudson do Wirginii, gdzie zakładali swoje osady, m.in. eksperymentalne Jamestown. W ich opozycji stali natomiast Francuzi, którzy zagłębiali się w kontynent. Należałoby wspomnieć o tym, iż król Jakub I nadał dwóm Kompaniom wybrzeże kontynentu północno - amerykańskiego od 34 do 38 stopnia i od 41 do 45 stopnia szerokości geograficznej północnej.[17]

          Natomiast w kwestii demograficznej periodyzację imigracji do Ameryki Północnej można podzielić na cztery okresy: 1) kolonialny; 2) formowania się charakteru Republiki; 3) nowej imigracji; 4) tzw. „okres nowoczesny”. Trzeba by się przede wszystkim skupić na pierwszym, spośród tych okresów, czyli kolonialnym.

          A.W. Green w swojej „Socjology”, twierdzi że okres kolonialny przypada na lata 1607 – 1800. Na bazie przeprowadzonych w 1932 roku szacunków, stwierdzono iż „ponad 90 % ludności kolonialnej pochodziło z Europy północnej i zachodniej, a w tym 64 % z Wysp Brytyjskich”.[18] Przytoczone dane, są ważne, bo podkreślają, jak ważny, a zarazem istotny był okres kolonialny w historii Stanów Zjednoczonych oraz w historii kolonializmu angielskiego. To w tym czasie, jak już wyżej wspomniano, aż 64 % kolonistów, pochodziło z Wielkiej Brytanii, stąd też można, a nawet trzeba wyciągnąć dość śmiały wniosek, iż dzisiejsze USA mają charakter angielski (m.in. dominuje język, część obyczajów i tradycji, etc.). Większość ludności ma pochodzenie właśnie brytyjskie, a nie francuskie czy hiszpańskie, choć dane statystyczne wciąż ulegają zmianom i nie jest wykluczone, że z upływem czasu zmienią się na niekorzyść potomków kolonistów angielskich.

          Tak więc, okres kolonialny w dziedzinie demografii, a ściślej ujmując w migracji, wpłynął na kształt ludnościowy dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Hieronim Kubiak, tak o tym pisze: „Anglicy emigrowali do Ameryki Północnej w sposób ciągły, choć ilościowo zmienny, od 1607 roku, tj. założenia Wirginii do lat siedemdziesiątych / osiemdziesiątych XIX wieku, (…). Wiek XVII w angielskiej emigracji symbolizują daty wylądowania tzw. Pielgrzymów („Mayflower”, 1620), osiedlenie się purytanów w Nowej Anglii (lata 1630 – 40), założenie Marylandu, jako schroniska dla angielskich katolików, czy założenia Pensylwanii przez kwakrów (rok 1681). Na tej podstawie – jak dodaje – twierdzi się, iż osadnictwo angielskie w siedemnastowiecznej Ameryce spowodowane zostało głównie względami religijnymi, czy politycznymi”.[19]

          Jako komentarz można stwierdzić, że słowa profesora Kubiaka potwierdzają, iż głównymi motywami emigracji Anglików do Ameryki Pn. w XVII wieku były względy religijne i polityczne. Jednak na podstawie wcześniejszych opisów, można do nich dodać jeszcze czynniki gospodarczo – handlowe (poszukiwanie rynków zbytu, etc.).

          Reasumując, kolonializm brytyjski ukierunkowany na ziemie Ameryki Północnej doprowadził do utworzenia nie tylko strefy zbytu czy azylu dla innowierców oraz żądnych przygód podróżników, lecz przede wszystkim do stworzenia realnie Nowego Świata – Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Choć tak jak opisywałem w tejże pracy trudną drogę kolonistów, opierając się m.in. na przykładzie Jamestown, tak sądzę, iż właśnie ci koloniści nieformalnie byli już pierwszymi Amerykanami, niezależnie od tego czy Koronie Brytyjskiej to się podobało, czy też nie.

          Według mnie, kolonializm brytyjski doby XVI wieku, a przede wszystkim XVII wieku, stanowi podwalinę, fundament pod przyszły, już oficjalny, wolny i suwerenny naród amerykański. I tak też Korona Brytyjska usiłowała podporządkować sobie ziemie Nowego Świata poprzez swoich kolonistów, a ci z kolei z  biegiem czasu dążyli do usamodzielnienia i niezależności zarówno politycznej, jak i gospodarczej.

          Kończąc, nasuwają się na myśl pytania – czy gdyby Anglicy mieli jeszcze raz niepowtarzalną w historii szansę lub okazję do założenia kolonii w Ameryce Pn. wiedząc, iż koloniści z czasem będą upominać się o swoje prawa, mknąć ku niepodległości, to czy posłaliby swoich ludzi do Nowego Świata, czy też może nie? Czy zrezygnowaliby z akcji kolonializmu, czy wręcz przeciwnie? Czy umieliby powstrzymać bojowników o wolność, posyłając dodatkowe „posiłki” wojskowe czy raczej, znając krwawe liczby m.in. tzw. „bostońskiej masakry” z 1760 roku daliby bez najmniejszego stawiania oporu wolność kolonistom? Jak potoczyłyby się wówczas losy kolonialne Anglii? Jakie stałyby się Stany Zjednoczone wówczas i jakby dziś się kształtowały? Ba, wręcz jaki krąg zatoczyłby bieg historii całego świata? 

 



BIBLIOGRAFIA:

 

·         Cook Ebenezer, E.H. Cohen, The Sot – Weed Canon, Athens 1975.

·         Ferro Marc, Historia kolonizacji, wyd. Bellona, 1997.

·         History of the Plymouth Plantation, w: The Literature of Colonial America: Colonial Period, red. Larzer Ziff, New York 1970.

·         Green,A.W.,  Socjology. An Analysis of Life In Modern Society, New York                                Toronto – London 1956.

·         Kubiak Hieronim, Rodowód Narodu Amerykańskiego, Wydawnictwo  Literackie,           Kraków 1975.

·         Otwin Sauer Carl,  Sixteenth – Century North America, London 1971.

·         Pastusiak Longin, Pierwsi Polscy Podróżnicy w Stanach Zjednoczonych, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1980.

·         Rozbicki Michał J., Narodziny Narodu. Historia Stanów Zjednoczonych do 1861 roku, Oficyna Wydawnicza Interim, Warszawa 1991.                                                                   

 



[1] M. Ferro, Historia kolonizacji, wyd. Bellona, 1997, s. 37.

[2] Ibidem, s. 37

[3] S. C. Otwin, Sixteenth – Century North America, London 1971, s. 261.

[4] M. J. Rozbicki, Narodziny Narodu. Historia Stanów Zjednoczonych do 1861 roku, Oficyna Wydawnicza

      Interim, Warszawa 1991, s. 58.

[5] Rozbicki…, op.-cit., s. 58. 

[6] Ibidem, s. 59.

[7] L. Pastusiak, Pierwsi Polscy Podróżnicy w Stanach Zjednoczonych, Krajowa Agencja Wydawnicza,

     Warszawa 1980, s. 8.

[8] Rozbicki…, op.-cit., s. 63.

[9] Ibidem, s. 64.

[10]   Ibidem, s. 65.

[11] History of the Plymouth Plantation, [w:] “The Literature of Colonial America: Colonial Period”, red. Larzer    

       Ziff, New York 1970, s. 86.

[12] Rozbicki…, op.-cit., s. 69.

[13] Ibidem, s. 102.

[14] Ibidem, s. 103.

[15] Ibidem, s. 105.

[16] E. Cook, E.H. Cohen, The Sot – Weed Canon, Athens 1975, s. 62.

[17] Ferro…, op.-cit., s. 37.

[18] A.W. Green, Socjology. An Analysis of Life In Modern Society, New YorkTorontoLondon 1956,                

        s. 240.

[19] H. Kubiak, Rodowód Narodu Amerykańskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975, s. 74.




KIEDY ZACZNIE SIĘ WOJNA... [SCENARIUSZE I KONTEKST RELIGIJNY]

Kiedy zacznie się wojna pomiędzy światowymi mocarstwami, np. między USA a Chinami, USA a Rosją, Rosją a Chinami, wówczas będzie to szybko, z...